Emily Robbins „Język miłości” (recenzja)
Podobno w języku arabskim istnieje dziewięćdziesiąt dziewięć słów na określenie miłości. Amerykańska studentka Bea poznała je wszystkie, a teraz wyjeżdża na Bliski Wschód, by przeczytać oryginalny manuskrypt sprzed wieków, zawierający osławioną w całym arabskim świecie historię miłosną. Jednak po dotarciu na miejsce odkrywa, że zamiast oddawać się intensywnej lekturze arabskich tekstów, coraz bardziej angażuje się w skomplikowane życie gospodarzy, którzy zamykają drzwi na klucz i szepczą niespokojnie o nadciągającej rewolucji. Staje się również świadkiem rozgrywającego się na jej oczach romansu rodem z Romea i Julii między dwojgiem kochanków wywodzących się z dwóch różnych światów − służącą i policjantem.
Ta współczesna historia ją zaskakuje, odmienia, doprowadza do łez. Nieoczekiwanie życie Bei zaczyna przypominać historię znaną jej z niesamowitego tekstu, dla którego tu przyjechała – nie w roli jednego z kochanków, ale w roli świadka, który po odejściu zakochanych opowie o ich uczuciu.
Robbins buduje przejmującą opowieść, w której zadaje pytania, co to znaczy kochać na odległość, być kimś obcym w cudzej historii miłosnej i przejąć czyjąś namiętność, a potem pielęgnować ją tak długo, aż wreszcie stanie się twoją własną.
Książka nie jest obszerna, liczy zaledwie nieco ponad 300 stron, a czyta się ją lekko i bardzo szybko.